www.axtom74.beskidy24.pl
Nawigacja
- Strona główna użytkownika
- Sylwetka
- Galerie
Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /include/class.filter.php on line 152
Reportaże
Tomasz » reportaże » Czeskie chmury Jesenika
Data: 11 marca 2010Czeskie chmury Jesenika
Jeden z niewielu momentów z widokiem.
Szósta rano. Budzik zegarka elektronicznego dyskretnie, lecz stanowczo domaga się od swego właściciela, aby ten potwierdził, że już nie śpi. To mój zegarek, więc wstaję i kasuję alarm. W schronisku jest jeszcze noc. Zbieramy nasze manele z pokoju. Krótka toaleta. Ktoś z innego pokoju też już wstał. Wymieniamy ciche „dzień dobry” na korytarzu, bo reszta jeszcze śpi. Śniadanie jemy w jadalni. Zalewamy termosy. Za niewielkimi oknami trudno dostrzec chociaż skrawek błękitu. Ponad wysokimi świerkami dominuje nadal szaro-sine niebo. Nie ma rady. Trzeba ruszać. Kierowniczka schroniska już nie śpi, więc się żegnamy dziękując za gościnę. Przed nami pół setki kilometrów do przejechania samochodem na Jesionki. Może zanim dojedziemy pogoda się nieco wyklaruje. New Meteo zapowiada na dziś lepszą pogodę niż wczoraj, więc jest nadzieja. GPS prowadzi jak po sznurku. Pada trochę, a my mijamy kolejne czeskie wioski. Wszędzie widać porządek i ład. Nawet budynki stoją jakoś bardziej prosto niż u nas. Wreszcie jest zjazd z głównej drogi do osady Karlov pod Pradziadem. Zaraz za zakrętem remont zerwanego mostu. Przejeżdżamy po prowizorycznym - drewnianym. Samochód zostaje na dużym parkingu tuż pod wyciągami narciarskimi. Raj dla narciarzy. Trochę mży, więc czekamy w samochodzie. Coś tam zjadam i popijam herbatą. Wreszcie przestaje padać Asia rusza pierwsza twierdząc, że i tak ją dogonię. Wychodzę po kilku minutach i mam spore problemy ze znalezieniem jej. Musiała odejść kilkaset metrów. Dla pewności pytam łamanym czeskim, czy nie przechodziła tędy turystka. Kurcze, może poszła w drugą stronę? Trzeba było nie pozwalać jej odejść.Wreszcie jest. Czeka przy drodze. Z asfaltu wchodzimy wprost na zbocze pokryte wielkim lasem. Ścieżka ostro pnie w górę. Zostawiamy za sobą coraz słabiej słyszalne odgłosy Karlova. Po kilkunastu minutach wchodzimy na szeroki dukt leśny. Tędy biegnie zimowy szlak narciarski. Gonimy trochę stracony na oczekiwaniu czas. Nie odpoczywamy, jakoś nie trzeba. Ponad godzinny marsz doprowadza nas do polany z węzłem szlaków. Całe mnóstwo strzałek szlakowskazów wisi na jednym słupku. Właśnie opuszczają to miejsce rowerzyści na „góralach”. Tylko małą chwilkę zajmuje nam zdjęcie cienkich polarów i łyk wody. Dalej nasza droga zbiega się z inną trasą narciarską. Mijamy znaki oznaczające zamknięcie tego szlaku dla narciarzy. Postawiono je pewnie wiosną, kiedy śniegi zaczęły topnieć. Las trochę gęstnieje. Tu nie widać już ingerencji człowieka. Tylko powalone na drogę drzewa są pousuwane. Nasz szlak odbija w prawo podczas gdy główna droga dalej pnie się w górę grzbietem. Podążamy za znakami zataczając szeroki łuk. Dłuży się to przejście tym lasem, bo nie ma tu żadnych prześwitów. Trudno ocenić na mapie naszą dokładną pozycję. Nawet nie zauważamy kiedy mija kolejna godzina marszu w górę. Wreszcie ukazuje się coś na końcu ścieżki. Jakieś ruiny czy co? To chyba nie dokończona budowa schroniska albo hotelu. Mocno zniszczona stolarka okienna i tablica rozdzielcza. To wszystko co zostało oprócz murów. Tuż obok niewielki, ale malowniczo położony stok z wyciągiem orczykowym. Teraz w lecie nieczynny, ale zimą wygląda na używany. Jest jeszcze niewielki barak. Ot taka sobie buda bez okien. Przynajmniej od strony stoku. To bar „Alfredka”. Podjechali do niego rowerzyści i zniknęli we wnętrzu. Nie przypuszczam, żeby w środku było jeszcze miejsce, więc nie wchodzimy. Ustalam kierunek marszu i ruszamy. Teraz szlak jest bardziej ciekawy. Wąska ścieżka wije pomiędzy kłodami powalonych przez wichury drzew, wielkimi głazami, albo po prostu omija większe nierówności terenu. Gruby dywan ciemnozielonego mchu spada na ścieżkę i urywa się spływając ze skarpy. Jego nierówna krawędź doskonale komponuje się z zawijasami wydeptanej drogi. Pogoda znacznie się teraz poprawiła. Wychodzące zza chmur słońce doświetla każdy zakamarek wokół. W promieniach przedpołudniowego słońca odcienie żółcieni piasku wystające spod kęp zielonych traw i mchu, wydają się być niezliczoną gamą barw. Nawet gnijące pniaki drzew pokryte śliskim nalotem, zawierają całą paletę brązów, zieleni i pomarańczy. Tylko wystające czasem bloki skalne są tu jakieś szare. Nie mają żadnych prawie odcieni. Tylko szary.
Idąc tak tym lasem i podziwiając kolory prawie już przecież jesieni, wchodzimy w wielkie jagodowe pole. Owoców na nich jeszcze sporo i nie sposób oprzeć się, aby nie skorzystać z tego daru natury. Przy ścieżce spotykamy dwie kobiety. Siedzą na plastikowych zamykanych pojemnikach. Coś jakby wiadra. Obok stoją jeszcze dwa takie pojemniki, a kilkanaście metrów dalej kilka osób w krzewach jagód napełnia swoje wiadra. „Dzień Dobry” mówimy po polsku. Nikt jednak nie odpowiada, więc idziemy dalej. Patrzą tylko na nas podejrzliwym wzrokiem. Szybko przeliczam wiadra. Wychodzi osiem. Każdy ma do napełnienia i zniesienia w dół dwa pojemniki. Nie widziałem nigdzie z tej strony żadnego środka transportu, a będzie ponad dwie godziny co schodzić. Nieco wyżej znajdujemy dla siebie własne krzaczki jagód i wpychamy ile się da. Kilka minut później wychodzimy z tej jagodowej krainy. Wysoka kosodrzewina ukrywa horyzont. Niebo jest błękitne, ale przebiegają po nim co chwila wielkie obłoki szarosiwej wilgoci i przysłaniają słońce. Wychodzimy na grzbiet pasma górskiego. Do Pradziada już nie będzie wspinaczki, a jeśli czasu wystarczy i pogoda pozwoli, to może nawet uda się na niego wejść. Postanawiamy coś konkretnie zjeść. Przy mocno wydeptanej, szerokiej ścieżce postawiono prowizoryczne ławeczki. Obok wymurowane ujście źródlanej wody. To „ Jeleni Studanka” czyli Jelenie źródełko. Ludzie co chwila podchodzą, żeby nabrać czystej, źródlanej wody. Skąd oni się nagle wzięli? Zajadając nasze kanapki obserwujemy kolejnych podchodzących. W ciągu kilkunastu minut przechodzi z tuzin ludzi. Dwóch Czechów taszczy ze sobą spory plecak. Kiedy jeden z nich go otwarł, wysypało się całe mnóstwo baniek na wodę. Drugi ma w rękach tylko dwie, ale za to sporej pojemności banie. Nabrawszy do nich wody szybko się oddalili. Kilkanaście metrów obok stoi murowany szałas, który pozwala się schronić w razie nagłego załamania pogody. Mocno zaśmiecone wnętrze nie zachęca do wejścia. Obchodzimy więc tylko szałas dookoła i wracamy na szlak. Teraz droga nie ma wysokich, długich wzniesień. Prowadzi grzbietem łańcucha górskiego. Przy ładnej pogodzie widoki muszą być cudne. Niestety, po kilkunastu minutach staje się jasne, że dziś będzie raczej... ciemno. Nie widać nawet końca naszej ścieżki na Velkim Maju. Po lewej dolina, a za nią masyw Keprnika i Seraka ze zbiornikiem elektrowni szczytowej, ale tego nie widzimy. Wiem to z mapy. Teraz to właśnie z tej strony nadchodzi gęsta szara chmura. Jej kolor właściwie jest bliski czarnemu. Nic dobrego to nie wróży. Po chwili ogarnia nas zupełnie. Wygląda to wszystko dość groźnie, ale nie grzmi. Robi się za to zimno i wietrznie. Miliony drobinek wodnego pyłu wiatr przegania na drugą stronę góry. W tak gęstej chmurze chyba jeszcze nie szliśmy. Trzymamy się obranego kierunku, co ułatwiają tyczki przy ścieżce. Tyczki te tworzą idealnie prostą linię, widoczną kiedy trochę chmury na to pozwalają. Mijamy co kilkaset metrów grupki przechodzących osób. Różni to turyści. Jeden wygląda dość zabawnie: dziurawy, mały plecak, flanela na grzbiecie, jeansy i… mokasyny – w końcu dziś niedziela.
Szczyt Vysoke Hole właściwie trudno zlokalizować. Jest tu takie miejsce, że stojąc i obracając się wokół siebie, gdzie tylko nie spojrzeć, widać tylko trawy. Tylko wielkie kępy traw. Taka trawiasta pustynia. Efekt pustkowia widoczny jest zwłaszcza dziś, kiedy nie ma też dalszego horyzontu. Teren lekko opada w każdą stronę tworząc wielką, ledwie okrągłą kopułę. Szlakowa ścieżka przecina tę żółtozieloną połać prawie w pół. Odchodząc zaledwie kilka metrów w dowolną stronę pojawiają się krzewy kosówki, a dalej widać deformacje terenu. Pustynia znika.
Docieramy do budynku otoczonego zewsząd urządzeniami teletechnicznymi. Przysiadamy na małej ławeczce tuż za jedną ze ścian. Tu wiatr wydaje się słabszy. Do przekąski akompaniuje nam przeraźliwy dźwięk rozrywanego masztem antenowym wiatru. Gwizd jak z horroru. Wokół ciągle tylko szybko przesuwające się chmury. Wreszcie słychać jakieś ludzkie glosy, więc zbieramy się ustępując innym miejsca na ławce. Wiatr przegonił nieco wreszcie chmury i w oddali pojawiają się Petrove Kameny. Wielkie głazy pojawiają się dość nagle i zdają się tu wcale nie pasować. Nie ma wokół żadnych innych mniejszych kamieni, a te właściwie niewiadomo jak tu się znalazły.
Przed nami powinien już dawno wznosić się Pradziad. I pewnie się wznosi, a smukła wieża na jego szczycie patrzy sobie na okolice. Tylko, że ciągle nic nie widać. Cały szczyt w chmurach. Przewalają się przez niego dość szybko, więc może odsłoni się na chwilę. Zaczynamy schodzić przecinając kilka tras narciarskich i przechodząc pod wyciągami. Zimą pewnie pełno tu narciarzy, teraz jednak prawie pusto. Dopiero na rozstaju szlaków pod przełęczą spotykamy dwie panie. Każda w wieku naszych rodziców. Przysiadam na chwilę z boku i patrzę w kierunku Pradziada. Teraz dopiero zauważam, że te chmury tam przesuwają się w odwrotnym kierunku niż te „nasze”. Kurcze jesteśmy w samym środku zderzających się frontów. Asia znudzona już chyba ciągłym brakiem pejzaży odchodzi kawałek i czeka nie zdejmując plecaka. Ja czekam na Pradziada, Asia na mnie, a chmury robią swoje. Tylko przez chwilę można zobaczyć podstawę wieży, gdzie dziś jest hotel. W dole pod Pradziadem nie ma już chmur. Widać duże, stare schronisko „Barbórka”. Po kilku chwilach daję za wygraną. Zwijam sprzęt. Odchodząc mówię do obserwujących nas kobiet niezgrabnym zapewne czeskim: „Ne uvidem Pradeda” – rozkładając w geście bezradności ręce. Uśmiechnęły się tylko. Idąc w przeciwną stronę odwracałem się jeszcze w nadziei, że może choć na chwilkę…
Pokonując niewielkie podejście schodzimy ostro w dół. Tu również wiatr wieje z innej strony niż na górze. Przyzwoita widoczność odsłoniła wielkie dalekie równiny.
Ten łańcuch gór przytrzymuje płynące z zachodu i północy chmury. Tam gdzie siedzieliśmy na Wysoke Hole, zderzały się masy powietrza. To dlatego wiatr tak szybko i gwałtownie zmieniał kierunek.
Nasza ścieżka początkowo nawet przyjemna, właśnie zaczęła kręcić raz w jedną, raz w drugą stronę. Wreszcie weszliśmy w stary las. Wystające korzenie wcale nie ułatwiają zejścia. Takim wyraźnym trawersem zostawiamy za sobą kolejne metry. Im niżej, tym wiatr słabszy. Wreszcie pogoda się wyklarowała, a może ona tu niżej wcale nie była gorsza?
Schodzimy tak już dobrą godzinę nikogo nie spotykając. Docieramy do małego szałasu w widokowym miejscu pod ścianą tworzącą Velki Kotel. Tablica informacyjna wyjaśnia co tu się dzieje z wiatrem. Dziś właśnie tego doświadczamy na własnej skórze. Co tu musi się dziać wiosną ze śniegiem! Lawiny muszą tu być tyleż wielkie i groźne co widowiskowe. Siedzimy dłuższą chwilkę. Robię kilka fotek. Tuż obok ktoś ustawił niewielki metalowy krzyż z tabliczką „Zdenek Kriźka…+2005”. Umrzeć w takim miejscu…a może zginął pod lawiną. Tego nie wyjaśniono na tabliczce.
Schodząc dalej gęstym lasem słyszymy głosy. Nie widać, a słychać. Wycieczka czy co? Wreszcie jesteśmy blisko. Najpierw przelatuje pies, potem dziewczyna. Musimy się zatrzymać żeby się minąć. Kilkanaście metrów dalej reszta… polskiej rodzinki. No i znów widać, a właściwie słychać nas Polaków. Ponieważ pogoda niezbyt pewna, więc pani dzielnie podpiera się …parasolem. Tylko do czorta, gdzie oni idą o tej godzinie. Bez żadnego nawet małego plecaka. Od tego momentu, aż do samochodu nie spotykamy już nikogo. Leśna droga prowadzi dnem dolinki do Karlova. Prawie nie ma zakrętów. Całkiem przyjemna to okolica, tylko światła coraz mniej wpada przez wysokie drzewa. No i strasznie się ciągnie to zejście. Do parkingu docieramy nieźle umordowani. To pewnie silny wiatr nas tak wysuszył. Wypijamy resztki herbaty z termosu zanim ruszamy do domu.
Kilometry uciekają na liczniku. Po kilkudziesięciu minutach z lewej na zachodzie zauważamy cały masyw Jesenika na tle pozbawionego już słońca nieba. Jest Pradziad z wysoką igłą na czubku i Petrove Kameny tuż na skraju przełęczy. Nad Jesenikiem nie ma już najmniejszej chmurki. Tylko pomarańczowe niebo, a połowę z tego co widać przeszliśmy właśnie dziś.
MIEJSCOWOŚCI